Winyle są totalną magią
Winyli można dotknąć
Z każdym winylem ma się jakieś osobiste doświadczenie
Jestem współzałożycielem jednego z pierwszych polskich soundsystemów w stylu jamajskim – Roots Revival Soundsystem, pod banderą, którego zrobiliśmy niezliczoną ilość imprez w całej Polsce. Tworzę drugą połowę organizacyjną festiwalu kultury soundsystemowej Bass Camp. Byłem współzałożycielem labelu winylowego i sklepu z winylami w Londynie – Tribe 84 Records. Jestem współwłaścicielem cocktail baru Zamieszanie przy Rondzie de Gaulle’a.
Wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu, kiedy moja fascynacja muzyką jamajską osiągnęła taki stopień, że nie wystarczało już być zalogowanym 24/7 do serwisów wymiany plików audio. Przy okazji w Warszawie, jeden wspaniały szaleniec zaczął ściągać 7” single bezpośrednio z Jamajki i otworzył z nimi mały sklepik, najpierw online a potem w bramie przy Metrze Politechnika, w którym zresztą miałem swój epizod za ladą.
Względnie równolegle zaczęliśmy grać po różnych knajpach, takich jak Indeks, Jadłodajnia Filozoficzna, Czarny Lew czy Punkt. Umęczyło nas tam używanie lokalnego słabego nagłośnienia, a zarażeni, po pobycie w UK, gigantycznymi mocno i czysto brzmiącymi soundsystemami stwierdziliśmy, że coś takiego w Polsce byłoby przełomem. Tak powstał Roots Revival Soundsystem. Wracając do płyt, to chwilę po tych klubowych wojażach jako “selektor” w Warszawskich klubach (w nomenklaturze Jamajskiej człowiek co puszcza płyty to Selecta, a ten co do nich nawija to DJ), na dłużej nastąpiło zniknięcie w Londyńskich second hand shopach, gdzie skutecznie tydzień w tydzień pewnie z połowę wypłaty zostawiałem wymieniając ją na czarne złoto. Skupiałem się głównie na Roots Reggae, czyli etapie tej muzyki nagrywanej i wydawanej w latach 70. równolegle ze współczesnymi wydawnictwami dubowymi i niesamowitą erą początkową europejskiego dubu i UK Roots z lat 90.
Najbardziej cenię Roots Reggae z lat 70. i początku 80., za głębię, oryginalność, kunszt muzyczny i brzmienie nie do podrobienia, a UK Roots i dub z lat 90. z Wielkiej Brytanii, za surowe, ascetyczne i proste brzmienie, które porusza ciało i popycha w kierunku medytacji, jeśli jest dobrze podane na solidnym soundsystemie. Lubię też współczesne projekty dubowe za to, że są bardzo dobrymi „tjunami” do tańczenia na naszych sesjach.
Totalnie nie pamiętam, co było pierwszą płytą w mojej kolekcji, zdaje się, że jakiś 7”, krzywy i dziwnie brzmiący singiel z Jamajki.
Raz w tygodniu, jakoś przed weekendem albo w sobotę rano, w sklepie na markecie na Brixton, co nazywał się Music House, trzeba było wpaść, żeby przejąć “najnowsze” dodane płyty second hand. Co tydzień udawało się tam wyłowić totalne klasyki i przy kupowaniu paru singli zawsze wychodziła na koniec dobra cena. Czasami jednak pojawiał się ktoś, kto lepiej albo dłużej znał właściciela i spod lady wychodziły kejsy z rzeczami bardzo rzadkimi albo bardzo drogimi, które oczywiście okazywało się, że też są na mojej wirtualnej „wantliście”. W ten sposób zawsze, jak ktoś wyjmował tego kejsa zza lady i puszczał na cały sklep (w którym było nieliche nagłośnienie) jakiś numer, którego nie miałem, ale był bardzo dobry, to automatycznie kupka płyt się zwiększała albo błagałem sprzedawcę, żeby załatwił mi kolejną kopię tego numeru, jeśli została sprzedana. W ten sposób znalazłem mnóstwo tytułów, które teraz osiągają niesamowite ceny na ebayu albo są repressowane jako święte graale i rzuca się na nie cały świat.